Henri de Toulouse-Lautrec, fot. domena publiczna |
No to jeszcze jedno opowiadanie ze zbioru „Kuracja”, umówmy się, że walentynkowe:
Profesor
Marzec cenił sobie najbardziej ciszę i spokój muzealnych sal, co nie dziwi,
gdyż w dużym mieście, gdzie mieszkał, był od czternastu lat dyrektorem Muzeum
Sztuki Modernistycznej i większość czasu spędzał wśród obrazów i rzeźb, a te –
jak wiadomo – w odróżnieniu od ludzi są ciche, spokojne i piękne. Najchętniej w
ogóle by z muzeum nie wychodził, tym bardziej że mieściło się ono w
dziewiętnastowiecznym pałacu, zaś przebywanie w zabytkowych obiektach sprawiało
profesorowi wiele przyjemności, tak samo jak codzienne obcowanie ze Sztuką.
Jego mieszkanie również znajdowało się w starej, przedwojennej kamienicy, która
aspirowała do rangi zabytku i pewnie kiedyś zostanie wpisana do rejestru, lecz
profesor, od sześciu lat, czyli od kiedy został wdowcem, w domu przede
wszystkim nocował i nawet weekendy i święta wolał spędzać w muzeum.
W końcu
jednak profesor Marzec, wbrew sobie, doczekał dnia, gdy został zmuszony do
opuszczenia muzeum, domu i dużego miasta. Wprawdzie był to wyjazd tylko
czasowy, na trzy tygodnie, ale zakłócił mu przecież ustabilizowane i spokojne
życie. Lekarz neurolog, doktor Szymoniak, u którego profesor leczył rwę
kulszową, po tym jak dolegliwości w ostatnich miesiącach nasiliły się, nakazał
mu wręcz leczenie sanatoryjne w Busku-Zdroju. Profesorowi długi wyjazd był
bardzo nie na rękę również dlatego, że w swoim muzeum rozpoczął przygotowania
do dużej wystawy, na której chciał pokazać dzieła największych modernistycznych
mistrzów, a jego korespondencja z muzeami w Wiedniu, Paryżu i Brukseli w tej
sprawie była już mocno zaawansowana. Jednak uległ doktorowi Szymoniakowi, gdyż
ten zagroził, że jeśli profesor nie weźmie się za siebie i nie pojedzie do
Buska, przestanie go leczyć, odsyłając do innego lekarza.
Rad nierad,
profesor Marzec spakował niezbędne rzeczy, dorzucił stos muzealnych katalogów i
autobusem przyjechał na dworzec w Busku, a stamtąd taksówka zawiozła go do
sanatorium „Włókniarz”. Dostał pokój na trzecim piętrze, oczywiście
jednoosobowy, z łazienką, lodówką i telewizorem, inaczej sobie tego nie
wyobrażał, spokój i wygoda były mu niezbędne do pracy, a pracować, na ile było
to możliwe, zmierzał w czasie sanatoryjnej kuracji. Pierwsze dwa tygodnie
upłynęły profesorowi Marcowi na zabiegach leczniczych, wizytach w sali
internetowej, skąd w języku francuskim, niemieckim i angielskim słał maile do
zagranicznych muzeów, i wieczornym przeglądaniu u siebie w pokoju katalogów, a
także oglądaniu fotokopii modernistycznych obrazów, nadesłanych mu z zagranicy.
Aż dwa razy zdecydował się na spacer po parku zdrojowym, ale nadmiar kuracjuszy
zażywających świeżego powietrza, w końcu był początek maja i pogoda dopisywała,
zniechęcił go do dalszych prób. Samotność mu bardziej odpowiadała. Profesor
myślał przede wszystkim o wystawie i było mu z tym dobrze. W wyobraźni widział
już wszystkie znakomite dzieła malarskie, które zawisną na ścianach jego
muzeum.
Ale w
trzecim tygodniu pobytu we „Włókniarzu” zdarzyło się coś, co – gwałtownie i
niespodziewanie dla samego profesora – zburzyło jego spokój. Kiedy przed
południem siedział na drugim piętrze Zakładu Przyrodoleczniczego, czekając w
towarzystwie kilkunastu innych osób na przyjęcie kolejnej dawki promieni
laserowych, zupełnie przypadkiem spojrzał na kobietę, najwyżej
trzydziestoletnią, która mogłaby z powodzeniem być jego córką. Jest niemal
pewne, że w innej sytuacji jego wzrok nie zatrzymałby się dłużej niż sekundę na
twarzy kobiety, tym razem stało się inaczej, albowiem kobieta trzymała w rękach
dużych rozmiarów książkę, którą była biografia Toulouse-Lautreca. Tak, Henri de
Toulouse-Lautreca, ulubionego malarza profesora Marca, który nie dość, że
tworzył dzieła wybitne, to jeszcze był mikrego wzrostu, wszystkiego metr
pięćdziesiąt, co łączyło i bratało go z profesorem, któremu natura także
poskąpiła wysokości, gdyż był od Toulouse-Lautreca ledwie o osiem centymetrów
wyższy. Wspólne, jak mniemał, uwielbienie do francuskiego mistrza dodało
profesorowi odwagi i do pewnego stopnia uskrzydliło, gdyż poprawiając okulary,
cicho zapytał nieznajomą:
– Podoba
się pani książka?
Kobieta,
która mogłaby być jego córką, spojrzała, jakby się dziwiła, że w ogóle ją o to
pyta, i westchnęła, a w tym westchnieniu kryła się tęsknota za innym, nieznanym
życiem:
– Był
niezwykłym człowiekiem.
Być może
wróciłaby do lektury, ale ośmielony jej odpowiedzią profesor Marzec zaczął się
z nią dzielić swoją wiedzą na temat Toulouse-Lautreca, a ponieważ była to
wiedza ogromna, mówiłby pewnie długo, gdyby nie to, że niebawem został wywołany
na laserowy zabieg, a kiedy wrócił do poczekalni, kobiety z książką nie było. I
później, przez cały dzień, więcej już jej nie zobaczył, chociaż wytężał oczy i
nawet posiedział chwilę na ławce przed głównym wejściem, w nadziei, że gdzieś
mu mignie, choćby z daleka.
Wieczorem,
jak zwykle po kolacji, zamknął się w pokoju, rozkładając na stoliku i łóżku
muzealne katalogi. Ale oglądając reprodukcje, po kilku minutach, zorientował
się, że zamiast postaci uwiecznionych przez modernistycznych mistrzów pędzla,
zamiast domów i pejzaży, widzi jedynie twarz kobiety, poznanej – dzięki
Toulouse-Lautrecowi – rano przed gabinetem fizykoterapii. I poczuł, że
samotność zaczyna mu doskwierać. Zasypiając profesor nie mógł i – bądźmy
szczerzy – nie chciał uwolnić się od widoku tej kobiety.
Nazajutrz
los okazał się dla profesora łaskawszy, bo zobaczył ją zaraz po śniadaniu, gdy
szedł na masaż klasyczny. Pierwsza powiedziała mu „dzień dobry”, co go
zmieszało, gdyż było to dla niego równoznaczne z tym, że traktuje go wyłącznie
jako starszego pana, a on chciał, żeby dostrzegła w nim także mężczyznę. Zaraz
jednak go zagadnęła i to w taki sposób, że poczuł, iż uginają się pod nim nogi,
lecz było to miłe doznanie.
– Tak
pięknie mi pan wczoraj mówił o Lautrecu, może dokończy pan dzisiaj swoją
opowieść? Na przykład po obiedzie?
Zgodził się
bez wahania. Umówili się, a właściwie to ona zaproponowała, że spotkają się w
holu obok recepcji i od tego momentu przez następne godziny profesor obojętnie
traktował zabiegi, którym był poddawanym, a ćwiczenia w basenie
rehabilitacyjnym, których nie znosił, tym razem nie zrobiły na nim żadnego
wrażenia, pierwszy raz od kilku miesięcy zapomniał też o wielkiej wystawie,
którą miał przygotować dla swojego muzeum, ponieważ myślał tylko o czekającym
go spotkaniu, i to tak bardzo, że nie mógł zjeść obiadu, przełknął tylko kilka
łyżek zupy i kawałek kotleta z drugiego dania, tyle że nikt na to nie zwrócił
uwagi, gdyż profesor, nawet gdy nie był emocjonalnie pobudzony, także jadł
niewiele.
Spotkali
się więc obok recepcji, kobieta już czekała na niego, gdy przyszedł ze stołówki
i przedstawiła się, mówiąc, że ma na imię Anita, dodała, że uczy plastyki w
szkole podstawowej, interesuje się sztuką i biografiami artystów, on zaś
czując, jak bardzo jest stremowany, wydukał swoje imię. Wyszli na zewnątrz,
udając się w stronę parku zdrojowego, potem spacerowali alejkami, a on cały
czas opowiadał jej o Toulouse-Lautrecu i jego malarstwie, początkowo nieśmiało,
lecz z każdą chwilą zapalał się w swej opowieści, nie szczędząc pikantnych
szczegółów z burzliwego, acz krótkiego życia ulubieńca Montmartre’u, omówił
najważniejsze płótna artysty z taką wnikliwością, jakby jakimś cudem wszedł do
tych obrazów jak do pokoju i poznał je dokładnie od wewnątrz, łącznie z
postaciami, które Francuz namalował, albo przynajmniej był przy ich tworzeniu,
a ona jedynie od czasu do czasu rzucała pytanie i widać było, że jest
zafascynowana jego opowieścią.
I nie
wiadomo kiedy nadeszła pora kolacji, wrócili do „Włókniarza”, każde poszło do
swojego pokoju, ona na piąte, on na trzecie piętro w bloku B, ale po kolacji
znów się spotkali, profesor był w świetnym humorze – samemu sobie się dziwił,
że to możliwe, wydawało mu się, że zna ją od zawsze, a gdy spytała, czy pójdzie
z nią na dancing, nie odmówił, choć przecież nigdy na żadnym dancingu nie był i
nie miał najmniejszego pojęcia o tańcu, lecz akurat tym się tego wieczoru nie
przejmował. Zapłacił dziesięć złotych za wejście, po pięć za nią i za siebie,
na sali było ze trzydzieści osób, niektórzy dokazywali już na parkiecie, ale
oni najpierw usiedli, profesor zamówił dwie lampki czerwonego wina, niestety,
głośna muzyka nie pozwoliła im rozmawiać, choć próbowali zamienić słowo
nachylając się do siebie. Nagle Anita wzięła go za rękę, przybliżyła swoją
twarz do jego twarzy, teraz prawie się dotykali policzkami, i powiedziała
najzwyklejszym tonem na świecie:
– Chodź,
Aleksandrze, zatańczymy.
A
profesorowi Marcowi, historykowi sztuki, koneserowi i znawcy europejskiego
malarstwa, nogi rozmiękły jeszcze bardziej niż przed południem, gdy
zaproponowała mu pierwsze spotkanie, ponieważ już dawno żadna kobieta nie
zwracała się do niego po imieniu, ostatnią, która mówiła do niego „Aleksandrze”
albo „Alku” była żona, cicha i poczciwa kobieta, z którą spędził dwadzieścia
jeden lat, ale teraz nie chciał myśleć o nieboszczce, świeć Panie nad jej
duszą, teraz przebywał w towarzystwie Anity i tylko to się liczyło. Pozwolił
więc Anicie poprowadzić się na parkiet, Anicie, która cały czas trzymała go za
rękę, lecz tańczyli osobno, to znaczy ona tańczyła, gdyż profesor podrygiwał i
lekko podskakiwał w miejscu naprzeciwko niej, inaczej nie potrafił, to był jego
taniec. Jemu to nie przeszkadzało, nie pamiętał, czy kiedykolwiek czuł się tak
swobodny, wręcz wyzwolony, a przy tym natchniony, jak dzisiaj, i wiedział, że
zawdzięczał to kobiecie, która mogła być jego córką, ale przecież ani on jej
nie traktował jak córkę, ani ona jego jak ojca, zaś spora różnica wieku, jaka
ich dzieliła, nie musiała być przeszkodą, przeciwnie – mogła ich bardziej
zbliżyć. Przemknęła mu myśl, że byłby z nią szczęśliwy, jednak nie powiedział
tego głośno, bo nawet gdyby chciał, to i tak zagłuszyłaby go muzyka.
Usiedli,
dokończyli wino, profesor zamówił jeszcze po lampce, zwykle unikał alkoholu,
lecz nie dzisiaj, gdy odmieniło się jego życie, gdy nabrało nowych i jasnych
barw niczym obraz Lautreca. Pomyślał, że w tej chwili przypomina tego
paryskiego malarza-kalekę: jest w towarzystwie pięknej kobiety, której –
chociaż jest o głowę wyższa – nie przeszkadza jego niski wzrost, popija wino,
na sali rozbrzmiewa muzyka, a dookoła bawią się ludzie.
Po dancingu
profesor Marzec odprowadził Anitę do jej pokoju, lecz nie wszedł do środka, nie
miał śmiałości jej o to prosić, a ona też tego nie zaproponowała, pozostał na
progu, ucałował jej dłoń, za co w podzięce uśmiechnęła się promiennie i było w
tym uśmiechu również podziękowanie za wspaniały dzień, jaki z nim spędziła. A
kiedy zamknęły się za nią drzwi, niczym nastolatek zbiegł na trzecie piętro i
tego wieczoru nie oglądał muzealnych katalogów ani fotokopii obrazów, chciało
mu się śpiewać i tańczyć, włączył radio, pokręcił gałką, aż znalazł stację,
nadającą piosenki, które pasowały do jego nastroju, akurat Irena Santor
śpiewała „Walc Embarras”, położył się na łóżku w ubraniu, pomyślał, że poleży
parę minut i weźmie kąpiel, ale nie zdążył, bo zasnął i obudził się dopiero o
świcie, nie mając pewności, czy poprzedni dzień był snem, czy też wszystko
wydarzyło się naprawdę.
Oboje byli
z tego samego turnusu, do zakończenia ich kuracji pozostało zaledwie trzy dni i
profesor żałował, że nie spotkał Anity od razu po przyjeździe, że nie
dostrzegł, jak wspaniałą jest kobietą, nie mógł sobie darować tej straty czasu,
dlatego postanowił, bo mimo wszystko nie było za późno, że wykorzysta każdą
okazję i chwilę, żeby przebywać przy Anicie, rozmawiać z nią i czuć jej
bliskość.
Codziennie,
każdego z tych trzech dni, jakie im zostały, czekał więc na nią po śniadaniu,
obiedzie i kolacji, wczesnym popołudniem szli na spacer, on jej opowiadał o
sztuce modernistycznej, znów o Toulouse-Lautrecu, lecz także o Gustavie
Klimcie, Edvardzie Munchu i Alfonsie Musze, siedzieli na ławce w parku i
profesor odważył się trzymać ją za rękę, tym bardziej że nie protestowała, w
przeddzień wyjazdu powiedział do niej „kochanie”, zaś ona odwzajemniła mu się,
nazywając go – nie wiadomo dlaczego – „króliczkiem”. Podczas tych trzech dni
profesor Marzec nie wysłał ani jednego maila, nie zajrzał też ani razu do
katalogów z reprodukcjami obrazów i wcale nie było mu z tym źle, co więcej –
stwierdził, że czuje się szczęśliwy jak nigdy dotychczas.
Jednak
dzień odjazdu musiał nadejść i nadszedł, szybciej niż profesor przypuszczał, od
rana czuł suchość w gardle i nie smakowało mu śniadanie, bo przecież nie
wiedział, co z nimi dalej będzie, a nie chciał rozstawać się z Anitą, która
mieszkała trzysta kilometrów od jego miasta. Tłumiąc lęk, by nie okazać
słabości, spytał ją, czy się jeszcze spotkają, gdy już wyjadą z Buska, ona zaś
natychmiast odparła, że oczywiście, zostawi mu przecież numer komórki, umówią
się i on przyjedzie do niej albo ona do niego, na przykład na otwarcie wielkiej
wystawy. I powiedziała to tak naturalnie, że profesorowi od razu zrobiło się
lżej na duszy. Zapisał więc sobie jej numer i podał jej swój, tyle że telefonu
stacjonarnego, ponieważ gdy trzy lata temu skradziono mu komórkę w tramwaju,
całkowicie zrezygnował z używania telefonu komórkowego, a dla większej pewności
na jego prośbę wymienili się także adresami mailowymi.
Pożegnali
się na dworcu, całując w policzki, i wzruszony profesor Marzec jednak czuł,
mimo że bardzo się starał do tego nie dopuścić, iż wilgotnieją mu oczy. Jego
autobus podjechał pierwszy, przez szybę widział, że Anita uśmiecha się i macha
do niego ręką, również opowiedział jej czułym gestem, a kiedy samochód ruszył i
po kilku chwilach zniknęła mu z pola widzenia, zamknął oczy, żeby pozostać z
nią sam na sam.
W dużym
mieście, w swoim mieszkaniu w przedwojennej kamienicy, profesor Marzec
niecierpliwie czekał nadejścia wieczoru, by zatelefonować do Anity, bo chociaż
nie upłynęło osiem godzin od rozstania, już tęsknił za nią, za jej obecnością,
bliskością i pragnął przynajmniej usłyszeć jej głos. Wybrał więc numer, jaki
zapisała na kartce, przez moment w słuchawce była cisza, a potem usłyszał
komunikat: „Wybrany numer nie istnieje”. Pomyślał, że na pewno w pośpiechu źle
wystukał cyfry, sprawdził ponownie, czy się nie pomylił, ale wszystko było w
porządku, najpierw zero, później numer, wybrał więc go jeszcze raz, jednak
znowu usłyszał „Wybrany numer nie istnieje”. Nie rozumiał, o co chodzi, skąd ta
pomyłka, powtórzył próbę, lecz ciągle słyszał ten straszny beznamiętny
komunikat: „Wybrany numer nie istnieje” i przestał dopiero, gdy rozbolał go
palec od stukania w klawiaturę telefonu. Zrozpaczony, ale nie zrezygnowany,
zastanawiał się, co począć, wtedy przypomniał sobie o adresie mailowym, szybko
podszedł do komputera, włączył go i napisał do niej list z błagalną prośbą o
odpowiedź. Prośba jego została spełniona, odpowiedź otrzymał po minucie, tyle
że nie przysłała jej Anita, był to list wysyłany automatycznie z serwera, z
informacją, że podany adres jest błędny, w związku z czym maila nie można
dostarczyć odbiorcy. Przeczytał jeszcze raz adres zapisany przez Anitę, upewnił
się, że wpisał go poprawnie do skrzynki mailowej, lecz to nic nie pomogło, gdyż
znów z serwera otrzymał zwrotną pocztę. W końcu się poddał, zrozumiał, że
pozostaje mu jedynie czekać, aż to ona odezwie się do niego.
Ale nie
odezwała się wtedy ani nigdy później, nie zadzwoniła ani nie napisała
najkrótszego listu, a gdy minęły cztery miesiące i profesor Marzec otwierał w
swoim muzeum największą od lat wystawę,
na którą udało mu się ściągnąć dzieła Toulouse-Lautreca, Klimta, Muchy i innych
modernistycznych mistrzów, patrząc na setki ludzi, które przyszły na wernisaż i
nie dostrzegając w tym tłumie twarzy Anity, myślał, że Toulouse-Lautrec miał od
niego więcej szczęścia, ponieważ nie doznał tak dużego rozczarowania, nie
mówiąc o tym, że w przeciwieństwie do niego malarz dożył tylko trzydziestu
czterech lat.
A to, że
rwa kluszowa po sanatoryjnym leczeniu przestała dokuczać, było dla profesora
Marca nędznym pocieszeniem.
hmm.... trochę średnio walentynkowe zakończenie;) niemniej czyta się świetnie!
OdpowiedzUsuńA biografia Toulouse-Lautreca znajduje się i w mojej domowej biblioteczce jako 14 tom Wielkich Biografii -i już wiem, że przesunę go w górę na liście pozycji oczekujących na przeczytanie:)
pozdrawiam!