Pierwsze zdania nowej powieści. Z wojną w tytule


Od trzech lat, mniej więcej o tej porze roku, na moim blogu pojawia się wpis, który jest pierwszym fragmentem nowej książki. Tak było z powieściami „Drogą do Tarvisio”, „Berlin, późne lato” i „Co się zdarzyło w hotelu Gold”.
I teraz znów jest okazja, zacząłem bowiem pisać książkę o roboczym tytule „Wojna się nie skończyła”. Zamieszczam pierwszy fragment (może zarazem ostatni) w stanie dość surowym.

Światło jest ciszą.

Adam otworzył oczy. Było już widno, słońce odbijało się od wiszącej na ścianie fotografii w szklanej ramce. Otworzył więc oczy i to właśnie pomyślał: światło jest ciszą. Aż zdziwił się samemu sobie, że akurat to przyszło mu do głowy. Ale tak było. Żadnych wystrzałów, krzyków, warkotu samochodowych silników. Nawet ptaki nie śpiewały o brzasku. Jakby świat wymarł. Tylko wschodzące słońce było oznaką życia.

Spojrzał na Honzę. Chłopak leżał zwinięty w kłębek niczym wychudzony pies. W tej chwili spał spokojnie, lecz w poprzednie noce Adama budziły jego krzyki. Ein, zwei, drei! Ein, zwei, drei! wołał Honza przez sen i zaczynał głośno płakać. Adam zrywał się na równe nogi, po czym próbował go uciszyć. Ponownie zasypiali, ale po godzinie czy dwóch chłopak znowu wyrzucał z siebie dramatyczne: Aufstehen! Raus, raus!       

Znalazł Honzę dwa tygodnie wcześniej pomiędzy trupami w pasiakach. Kilkanaście martwych ciał, prawie szkieletów, leżało przy drodze. Więźniowie zostali zastrzeleni, krew jeszcze nie zdążyła zaschnąć na zniszczonych drelichach. Chciał szybko wyminąć zwłoki, ale zauważył, że jedno ciało się porusza. To był Honza, jako jedyny nie miał na sobie więziennego ubrania, tylko zwykłe ciuchy. Podarty sweter, przewiązane sznurkiem spodnie, stopy obwinięte szmatami. Dwaj więźniowie, którzy na niego upadli, osłonili go przed kulami. Chłopak nie został nawet ranny, jednak wycieńczony nie miał siły iść. Chwiał się na patyczkowatych nogach i upadał. Adam dał mu się napić mleka z manierki i wziął go na plecy.      

Pierwszą noc spędzili w lesie. Było wilgotno i zimno, a na dodatek chłopak był w kiepskim stanie. Rankiem Adam podzielił się z nim chlebem i znów napoił mlekiem, które zaczynało kwaśnieć. Potem ruszył w dalszą w drogę, z Honzą na plecach. Pytał samego siebie, po co to robi, po co dźwiga, dosłownie przecież, ten ciężar, i nie znajdował odpowiedzi. Niczego o tamtym wtedy nie wiedział, ani jak ma na imię, ani skąd pochodzi, ani dlaczego był wśród więźniów z obozu. Przez pierwsze dni chłopak w ogóle się nie odzywał. Nie mógł albo nie chciał. Gdy Adam go o coś pytał po polsku lub niemiecku, milczał. Tylko nocą, przez sen, krzyczał.        

Nazajutrz starał się trzymać z dala od głównej drogi. Co kilkadziesiąt metrów przystawał, żeby odpocząć. W porównaniu z Honzą był silny, ale nie na tyle, by nie robić częstych przerw w marszu. Siedem godzin później dostrzegł jakieś zabudowania. Dom wyglądał na niezamieszkały. Ale tak nie było. Ułożył chłopaka na ławce na ganku i zastukał do drzwi. Dopiero po kilku próbach otworzył mu stary mężczyzna. Miał siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt lat. Patrzył na Adama z niechęcią.

Jestem głodny, powiedział Adam po niemiecku. On też, pokazał na chłopaka.

Stary nawet nie wyjrzał zza framugi, żeby spojrzeć na Honzę.

Nic nie ma, wynoście się stąd.

Jesteśmy głodni, powtórzył Adam.  

Komentarze