Pożegnanie z Polską. Poemat, w którym mało poezji



Jestem dzieckiem komuny, choć tego nie chciałem, jak wielu innych,
dzieckiem epoki reglamentacji i kłamstw z dziennika telewizyjnego,
dobrze pamiętam tamtą siermięgę, gdy węgiel był złotem,
i to, co mistrz nazwał małą stabilizacją,
wszędzie były chochoły, ale mało kto ich dostrzegał,
żyło się nie wiadomo po co, czekając nie wiadomo na co,
nie licząc na cud, a kościół był opoką i nikt nie przypuszczał,
że za piękną fasadą kryje się ponury bunkier.

W osiemdziesiątym czwartym w autobusie w Berlinie Wschodnim
zachłannie wyciągałem szyję, żeby ujrzeć świat za murem,
świat, który znałem tylko z kina i książek, więc zdawał się fikcją,
i trochę z tygodnika „Forum”, który ojciec przynosił do domu,
ale wtedy w osiemdziesiątym czwartym dostrzegłem tylko jakieś budynki,
nic szczególnego, żadnej nadziei na lepszy świat.

Pięć lat później na lotnisku w Wiedniu zobaczyłem automat z prezerwatywami,
a w markecie przy Ringu kupiłem kiwi, marsy i to był kosmos.
A potem weszliśmy do Europy, wszystko stało się oczywiste, zwykłe,
normalność była codziennością i tak już miało zostać, tak miało zostać.

Teraz budzą się chochoły z przeszłości, za którą nie tęsknię, tak naprawdę one były zawsze,
w uśpieniu czekały na właściwy moment, który w końcu nadszedł,
pojawił się nikczemny magik z plastikową pałeczką, to wystarczyło.
Dlatego Jarosławie Kaczyński bądź przeklęty, i ty Andrzeju Dudo, karykaturo błazna,
bądź przeklęty, i wy wszyscy wyrobnicy kłamstw dla chciwego ludu, i wy klechy,
dla których religia i polityka to to samo, wy także bądźcie przeklęci,
a wasze imiona niech rozwieje wiatr w niepamięci historii.
Jeśli kiedykolwiek postawią wam pomnik, to z błota, które wylewaliście na innych.

Komentarze